Forum Młodzi Literaci Strona Główna Młodzi Literaci
czyli co się dzieje, kiedy młodzież pisze
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Czarna Róża

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Młodzi Literaci Strona Główna -> Opowiadania, powieści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sirocco
Dziecię Gwieździste



Dołączył: 12 Sie 2005
Posty: 326
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z piekarnika

PostWysłany: Czw 15:00, 02 Mar 2006    Temat postu: Czarna Róża

kolejny staroć, dokładnie sprzed roku, ale jeden z tych, które mnie bardziej zadowalają. chociaż przygotowałam się na krytykę. bo to o miłości przecież, o, jakże banalnie.

Czarna Róża

Nie mogło być bardziej.
Było ciemno, nocno, zimno. Sami więc widzicie, że było bardzo. Bardziej byłoby chyba tylko, jeśli jeszcze padałby deszcz. Ale to na szczęście nie była ta pora, więc nie deszczyło. Tylko wiatr trochę suszył. Zimno suszył, na dodatek.
Es siedział na ławce i dygotał. Niezbyt to kreatywne zajęcie, dygotanie, ale, jak to mówią, z braku laku... A już lepiej dygotać niż się trząść. To moja subiektywna opinia, oczywiście.
Es mógłby tak sobie dygotać w nieskończoność, czy nawet do rana, ale wtedy właśnie – tak, dokładnie wtedy – obok na ławce zaczęła dygotać Ona. Nie wzięła się oczywiście z powietrza (z wiatru, jeśli już, bo wiatru tej nocy było dużo). Ale nie, Ona po prostu przyszła i usiadła. I zaczęła dygotać.
To mieli już jakieś cechy wspólne.
W gruncie rzeczy to Es zaukradkował na nią wzrokiem całkiem przypadkowo. Zupełnie niewinnie. Po prostu był ciekaw, kto dygocze obok niego. Ot, czasem warto znać współdygotaczy na tej samej ławce, prawda? Ale to jedno spojrzenie wystarczyło, żeby Es spojrzał na nią całkiem, szeroko i jawnie. I wcale nie tak niewinnie.
Wydała mu się piękna. I możliwe – naprawdę bardzo, bardzo możliwe – że rzeczywiście była piękna. Chociaż zupełnie nie pamiętam, jakiego koloru miała włosy. Wiem tylko, że były długie i strasznie rozwietrzone tym suszącym wiatrem. A oczy... W oczach skryło się całe niebo. Niebo było piękne tej nocy.
Opatulała się wielkim, popielatym płaszczem. Skulona i wtulona w sam róg ławki, wydawała się Esowi taka mała, bezbronna. I jednocześnie odległa. Tak, że gdyby wyciągnął rękę, wyciągnął, jak mógł najdalej, nie dosięgnąłby jej.
W nagłym przypływie spontaniczności postanowił spróbować. Wyciągnął do niej rękę i...
– Ach!
Achnęła bardzo cichutko, kiedy dotknął jej policzka. Es natychmiast poderwał dłoń jak oparzony i szybko ją odsunął.
– Przepraszam... ja myślałem... ja...
– Myślałeś, że jestem stamtąd, prawda? – spytała cicho.
Wiatr zawył głośniej, po czym ucichł bardzo niespodziewanie.
– Stamtąd? – powtórzył trochę tępo Es.
– No, z innego świata.
Uśmiechnęła się czarująco – rzeczywiście innoświatowo. Miała nieduże usta, zbladłe z zimna i trochę wyschnięte, ale wciąż urocze. Wydawała się przy tym tak zagubiona, że Es nie miał wątpliwości. Ona musiała być z innego świata. Żadna istota na tym świecie nie miała w sobie tyle magii.
– Nie jesteś prawdziwa – stwierdził, spoglądając na Nią, bojąc się, że rozpłynie się na wietrze. Ich oczy przypadkiem się spotkały i zaczepiły o siebie. Esowi gwiazdy zawirowały pod powiekami.
– Jestem jak najbardziej prawdziwa.
Odkuliła się trochę i przysunęła do niego. Małym, zgrabnym paluszkiem dotknęła jego ramienia, delikatnie, ale na tyle mocno, by był pewien.
– Jesteś... – Es aż zachłysnął się nocnym powietrzem. Była prawdziwa i była tuż obok niego. – A mogę... mogę cię objąć?
– Możesz. Bardzo możesz.
*
Noc wciąż była nocą, kiedy Es już wiedział, że zrobiłby dla Niej wszystko. Chociaż nie, to nie tak. On chciał zrobić dla Niej wszystko. Chciał zrobić dla Niej coś. Dać Jej to, czego bardzo pragnęła, tak żeby była szczęśliwa. Bo Es wiedział, że nie była. Wystarczyło jedno spojrzenie głębiej w Jej oczy – jeszcze głębiej, głęboko, o, tak – żeby wiedzieć.
Ale skąd miał wiedzieć, czego Ona pragnęła?
– Może zapytać?
– Słucham? – Es poderwał się z myślodmętów w zupełnym natychmiaście, gdy usłyszał Jej głosik tuż obok ucha. Spojrzał na nią przestraszony. Była wciąż tak samo piękna, patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem i wyglądała jeszcze bardziej krucho i wątło, niż przed pięcioma minutami, kiedy to patrzył na nią ostatnio.
– Chcesz coś o mnie wiedzieć – stwierdziła, nie spytała, chociaż Jej głos był równie niepewny, jak przy pytaniu. – Dlaczego nie zapytasz, zamiast snuć domysły?
Istotnie, Es wysnuł już tyle domysłów i wątpliwości, że zaczęły zasnuwać go niczym pajęczyna. Otrząsnął się z nich teraz i spojrzał na Nią raz jeszcze, by się upewnić. Mówiła całkowicie poważnie.
– Chciałem wiedzieć – odchrząknął – czego pragniesz. Co chciałabyś mieć?
Roześmiała się cichutko, dźwięcznie. Es poznał ją na tyle, żeby wiedzieć, że wcale go nie wyśmiewała. Tak, poznał ją całkiem dobrze tego wieczoru. Dotąd nie miał pojęcia, że można tak dobrze poznać kogoś w czasie milczenia.
– Niezbyt trafne pytanie, mój piękny. – Mówiła do niego „mój piękny”, bez drwiny, z czułością, chociaż Es był zupełnie przeciętny i na dodatek doskonale tego świadomy.
Chociaż, gdy Ona to mówiła, był w stanie uwierzyć. Jej był w stanie uwierzyć we wszystko.
– Niezbyt trafne, bo przecież każdy pragnie tak wiele. Myślisz, że mogłabym ci powiedzieć, jak wiele pragnę?
– Spróbuj.
– Ale to takie banalne. Pragnę małego, ale własnego domku, gdzieś w zacisznej okolicy. Pragnę wielkiego, białego, puchatego psa. Może nawet być głupi, byleby mnie kochał. Pragnę ognia na kominku, ciepłego koca, filiżanki parującej herbaty i przyjemnie spędzonego wieczoru. Ale nigdy nie będę miała żadnej z tych rzeczy, wiesz? To po prostu nierealne. Nie dla mnie. Tak nieosiągalne, jak czarna róża. Pragnę czarnej róży, wiesz, mój piękny?
– Czarnej róży? – powtórzył Es, nie rozumiejąc do końca, co Ona miała na myśli.
– Tak, czarnej róży. Prawdziwej czarnej róży. Ale to niemożliwe. Nie ma czarnych róż.
Nie powiedział na to nic. Nie powiedział nic, bo myślami już go tam nie było. A nim wstało słońce, nie było go też ciałem. Es po prostu postanowił, że przyniesie Jej czarną różę. Myślicie, że był głupi? Ależ nie oceniajcie go tak surowo. On był po prostu zakochany (a to, w przeciwieństwie do głupoty, jest odwracalne).
*
Es schodził świat wzdłuż i wszerz. Tak właśnie. Zdłużył i zszerzył cały znany sobie świat. A gdy był już schodzony – i świat i Es – to wciąż było mało. Bo nie było czarnej róży. Nigdzie.
Nie ma czarnych róż.
A może Ona miała rację? Może naprawdę, na najprawdziwszą prawdę ich nie ma? To nic. Es chciał to dla niej zrobić, przynieść jej różę. Nawet, jeśli to było niemożliwe – chciał to zrobić tym bardziej. Chociaż logiki w tym nie było za grosz. Pewnie logika poszła się kochać. Es trochę jej zazdrościł. Szczerze mówiąc, nie bawił się zbyt dobrze, stojąc samotnie pośrodku pustej, brudnej, zdrapanej i zelżonej po wielekroć ulicy. Wiatr wiał cały czas, zimny, choć już nie taki suchy, raczej wilgotniejący. Wiał Esowi w plecy, jakby popychał go do przodu, do działania. Es jednak uparcie tkwił w miejscu. Nie miał już gdzie iść, nie wiedział, gdzie szukać. Robiło się szaro i nieprzyjemnie – jeszcze bardziej nieprzyjemnie, niż dotychczas. Nie brzmi to wszystko najlepiej, prawda?
Niebo pociemniało już znacznie, ale poszarpane kontury napływających chmur wciąż były widoczne. Wiatr, niezwykle pracowity tego dnia, naganiał chmury ze wszystkich zakamarków prosto nad Esa, jakby umyślnie nad jego głowę. A, jak już to chyba było napisane, wiatr wiał mocny, więc i chmurzyło się w zastraszającym tempie. Es nie miał złudzeń, wreszcie nadeszła ta pora – pora złośliwego deszczu. Złośliwy deszcz to ten typ, który ani leje, ani mży, kropi tylko niemrawo; przez okno niegroźnie, ale spróbuj no tylko wyjść na zewnątrz, a nie zostawi na tobie suchej nitki. Zadeszczy cię na śmierć – a jak nie na śmierć, to na katar na pewno (a trudno powiedzieć, co gorsze).
Przyszła więc pora na złośliwy deszcz, a Es nie bardzo miał się gdzie schronić. Nie chciał zmoknąć, bo przemoczony poszukiwacz czarnej róży to naprawdę żałosny widok. Gdzie miał się w takim razie udać? Rozejrzał się dookoła, ale z bezentuzjazmem. Ogryzione, kościste ściany budynków szczerzyły do niego połamane zęby drzwi i wytrzeszczały wybite ślepia okien. Es nie był tu jednak sam. Kilka metrów dalej wypatrzył czyjąś skuloną na chodniku sylwetkę. Osobnik opierał się o ścianę, tuż obok przyzwoitych, dobrze się prowadzących drzwi. Es, nie mając i tak żadnego pomysłu, podszedł bliżej.
Bezdomny – bo taki zapewne był – osobnik z daleka wydawał się spać, ale w rzeczywistości kiwał się nieznacznie, do tyłu i do przodu, i mamrotał coś do siebie monotonnie. Słowa zagłuszał wiatr. Esowi przywodziło to na myśl jakiś upiorny wizerunek fanatyka religijnego, aż się wzdrygnął. Nawiasem mówiąc, to daje całkiem obrazowe świadectwo tego, co Es myślał o religiach i ich wyznawcach. Bezdomny tymczasem nie przestawał się kiwać i mamrotać. Twarz miał skrytą pod brudnym kapturem, cały owinął się szmatławymi ciuchami. Na dodatek otaczało go mnóstwo śmieci, naganianych przez wiatr, toczących się po chodniku i zatrzymujących się właśnie tu, na przeszkodzie w postaci skulonego mężczyzny.
Es odchrząknął, zaszurał niedbale nogami, chcąc zwrócić na siebie uwagę – nie miał pojęcia, po co, po prostu chciał, żeby bezdomny przestał mamrotać. Tamten jednak nawet nie podniósł głowy, nie dał w żaden sposób do zrozumienia, że jest świadomy czyjejś obecności. Wiatr nagle rozwichrzył się jeszcze mocniej. Esa przejęło zimno, przeszły go dreszcze.
– Co, zimno?
Głos zabrzmiał tak niespodziewaniowo, że Es podskoczył i podskoczyło wszystko w nim, w środku. Rozejrzał się ostrożnie dokoła, ale nikt nie stał obok. Głos musiał zatem pochodzić spod brudnego kaptura. Es spojrzał podejrzliwie na bezdomnego. Mężczyzna wciąż się kiwał, ale nie było już słychać mamrotania.
– No, zimno – przyznał niepewnie Es, uważnie obserwując bezdomnego. – Psuje się pogoda.
– Nie psuje, tylko cały czas zepsuta jest. Żeby tak słoneczko zaświeciło, ptaszki zaświergotały... A tu nie, cały czas szaro, buro. A ty, co tu robisz?
Osobnik podniósł głowę. Najpierw oczywiście przestał się kiwać, bo jednocześnie kiwając się i podnosząc głowę wyglądałby co najmniej głupio. Teraz natomiast wyglądał całkiem do rzeczy. Miał niestarą twarz, chociaż trochę brudną i zniszczoną. Ciemne, długie kosmyki włosów w nieładzie opadały mu na czoło, reszta skrywała się pod kapturem. Dwoje węgielno wręcz czarnych oczu świeciło nienaturalnie, gdy lustrował spojrzeniem Esa. Co dziwniejsze, nie miał w ogóle zarostu. I nie za bardzo wyglądał na bezdomnego. Chociaż zęby miał wzorowo brudne.
Es tymczasem miał bardzo mieszane uczucia. Osoba bezdomnego bardzo go intrygowała, ale i nieco niepokoiła. Bo że zwykły bezdomny to nie był, było widać od razu.
– Ja nie za bardzo mam się gdzie podziać – odparł Es na pozór spokojnie, chociaż wewnątrz niepewnił się niesłychanie. – A chyba deszcz idzie.
– To najwyraźniej jesteśmy w podobnej sytuacji – stwierdził bezdomny z uśmiechem. – Chociaż ja bynajmniej nie widzę tego jako problem.
– Nie?
– Deszcz przyjdzie, spadnie i pójdzie. Gdzie tu problem, drogi przybyszu?
Es nic nie powiedział na takie podejście. Nie wiedział, co robić, był głodny, zmarznięty i zmęczony. Pragnął teraz tylko, by znaleźć się obok Niej, w deszczu, czy nie, nie robiło mu różnicy. Ale jak mógłby stanąć przed nią z pustymi rękami? Popatrzyć w jej smutne oczy... Na myśl o jej oczach, pełnych nocnego nieba, Esowi znowu zagwieździło się we własnych ślepiach. Ostry i kanciasty, ale przyjazny śmiech bezdomnego sprowadził go na ziemię.
– Nie odpływaj, drogi przybyszu, niezbyt to dobry czas i miejsce. – Mężczyzna mocniej ścisnął poły podartego łachmana, przy bardzo dobrych chęciach uchodzącego pewnie za płaszcz. – Jeśli nie masz gdzie się podziać, możesz usiąść obok mnie. Miejsca wystarczy. A może i okrycia ci pożyczę.
Es przełknął ślinę na widok odrobinę spleśniałego, dziurawego kawałka koca, który bezdomny nazywał okryciem. Nie uśmiechało mu się przeczekiwać deszczu na ulicy. Tym bardziej nie w towarzystwie – jakkolwiek miłego – łachmaniarza i jego wszy (choć skądinąd bardzo lubił zwierzątka). Na szczęście Es nie zdążył nic odpowiedzieć, bo w tym momencie odskrzypły się drzwi, pod którymi koczował wspomniany łachmaniarz. W progu ukazała się maleńka postać zasuszonej staruszki. W szponiastych dłoniach trzymała porcję frytek owiniętych przetłuszczonym papierem śniadaniowym.
– A niech mnie – odezwała się rozchybotanym głosem, charakterystycznym dla małych, zasuszonych staruszek. – Wieje jak cholera! Nie, demon? – zaskrzeczała, spoglądając serdecznie na bezdomnego.
– Nie mam pojęcia, jak wieje cholera, ale nie sposób nie przyznać pani racji – odparł bezdomny z powagą.
– I padać będzie – ciągnęła dalej staruszka, z niezadowoleniem spoglądając w niebo. – Lepiej idź, chłopcze, do domu, bo cię zleje – dodała, zwracając się uprzejmie do Esa. – Ja demona nakarmić wyszłam – uśmiechnęła się, eksponując bezzęby i potrząsnęła trzymanymi w dłoniach frytkami, wskazując na bezdomnego.
Es uniósł brwi, zaskoczony.
– Jesteś demonem? – spytał łachmaniarza.
– Ano, jestem.
– Ale dobry z niego demon – zapewniła staruszka szybko, po czym podała mu pakuneczek z frytkami. – Masz tu obiadek. Ale ty wiesz, demon – jeszcze raz zerknęła w niebo – ty chodź no do mnie, do domu. Padać będzie, to po co masz moknąć.
Bezdomny – czy też demon – uśmiechnął się szeroko.
– Ja panią chętnie odwiedzę. Tylko żal mi tego przybysza, bo nie ma się gdzie skryć przed deszczem. Myślałem, że dotrzymam mu towarzystwa.
Staruszka odwróciła się do Esa i uważnie otaksowała go wzrokiem. Chyba z żadnej strony nie wyglądał podejrzanie, bo po chwili uśmiechnęła się, rozciągając wyszminkowane na amarantowo usta w uśmiechu, co, nawiasem mówiąc, upodobniło ją nieco do sfatygowanej i pomarszczonej żaby, ale nie ujęło jej uroku.
– To obaj wejdziecie przeczekać – zadecydowała. – No, chodźcie, dam wam herbaty.
Es nie zdążył nawet odpowiedzieć, bo staruszka już znikła w głębi domu. Również bezdomny demon, porzuciwszy część swoich łachmanów w załomie muru, poszedł za nią. Esowi staruszka nie wyglądała na maniakalną pedofilkę – w dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe, trzeba mieć się na baczności – a schronienie przed deszczem i szklanka gorącej herbaty były właśnie tym, czego, poza czarną różą oczywiście, potrzebował. Nie pozostało mu więc nic innego, jak podążyć za tamtą dwójką w ciemną czeluść korytarza. Drzwi zatrzasnęły się za nim same.
Korytarz był długi i wąski. Staruszki nie było stać na nową żarówkę, czy też nie miał kto jej naprawić zepsutej lampy, w każdym razie tandetny, plastikowy kinkiet tkwił na ścianie bezużytecznie. Ciemno było jak w grobowcu i Es szedł praktycznie na oślep, macając tylko dookoła siebie rękami. Zdążył wymacać niską, zakurzoną komódkę i jeszcze coś, wolałby nie wiedzieć, co, bo w dotyku strasznie przypominało zdechłego kota. Nie, żeby Es kiedykolwiek miał tę wątpliwą przyjemność dotykać zdechłego kota, po prostu takie miał wyobrażenie na ten temat. Na szczęście dalej macać nie musiał, bo usłyszał wołanie i przed nim otworzył się jasny prostokąt drzwi. Stała w nich pani staruszka w czerwonym, pierzastym wdzianku i, na co Es już wcześniej zwrócił uwagę, z ciemnoczerwonymi piórami wpiętymi w misternie uplecioną fryzurę.
– Gdzie jesteś, chłopcze? Chyba się nie zgubiłeś?
– Nie, nie, już idę. – Es pospieszył się i wszedł za nią do kuchni. – Jest pani naprawdę bardzo miła, że pozwoliła mi przeczekać deszcz u siebie. Dziękuję. I proszę mi mówić Es.
– Ależ to naprawdę nic wielkiego, Es – uśmiechnęła się, sadowiąc na wysokim, kuchennym stołku. – Ja bardzo lubię gości. A tu tylko demon czasem mnie odwiedzi, gdy jest brzydka pogoda, i nikt więcej.
Es nie mógł pozbyć się wrażenia, że teraz staruszka uśmiecha się bardziej drapieżnie. Nie przypominała już żaby, raczej jastrzębia, który właśnie wypatrzył zdobycz. Albo sępa. Es otrząsnął się ukradkiem, żeby wytrząsnąć z siebie tę myśl. Spojrzał z ciekawości na demona, który usadowił się na podłodze obok piekarnika. Wyglądał wciąż tak samo, jak wcześniej – jak bezdomny. Na dodatek miał na sobie chyba nieskończoną ilość łachów, bo mimo, że porzucił ich kilka w swoim zacisznym kącie na ulicy, ciągle otulał się połami kilku płaszczy. Z czego każdy był dziurawy.
Uwagę Esa rozproszył nagle przeraźliwy gwizd. To zagotowała się woda w starym, obdrapanym czajniku, który staruszka wcześniej postawiła na gazie. Teraz, na ten okropny, zdzierający skórę z czaszki dźwięk, zerwała się ze swojego siedziska i żwawo ruszyła do niedużej kuchenki. Uwadze Esa, który wodził za nią ciekawie wzrokiem, nie uszło, że staruszka wyraźnie utykała na jedną nogę.
– Siadaj, Es, siadaj przy stole, chłopcze – rzuciła przez ramię. Mówiąc o stole, miała prawdopodobnie na myśli kawałek blatu przytwierdzony jedną stroną do ściany, więc Es posłusznie przycupnął na krześle obok owego blatu. – Ty też mógłbyś czasem poudawać człowieka, demon, i usiąść, jak człowiek, przy stole – dodała, po mistrzowsku akrobatując do stołu z trzema parującymi filiżankami i talerzem w rękach. Nie rozlała przy tym, ani nie upuściła niczego.
Ustawiła filiżanki na stole, postawiła talerzyk, na którym piętrzyły się kawałki zachęcająco prezentującego się placka z zakalcem. Usiadła w końcu na swoim wysokaśnym stołku, dzierżąc w dłoniach jedną filiżankę.
– Nie mam dzbanka, rozbił się – wyjaśniła. – A demon nie chce wytrzasnąć mi nowego.
– Bo pani jest małpa, ot co – odezwał się demon ze swojego miejsca pod piekarnikiem. Es nawet nie zauważył, kiedy nieprzeciętny łachmaniarz ściągnął ze stołu swoją filiżankę z herbatą i kawałek placka. – Ja pani będę znosił dzbanki, a pani je będzie z nudów tłukła? O nie, co to, to nie!
– Przecież wiesz, że to nie z nudów. To nie była moja wina – odparła staruszka obrażonym tonem. Wysączyła łyk herbaty i zwróciła się do Esa: – Widzisz, chłopcze, dobrze, że przyszedłeś. Już pada.
Es nie miał pojęcia, skąd o tym wiedziała, bo w kuchni nie było żadnego okna, a i żadne odgłosy nie zdradzały, że ulewa już się zaczęła. Skinął jednak zgodnie głową, w jakiś sposób przekonany, że staruszka się nie myliła. Deszczyło i tyle.
– Powiedz mi, Es – staruszka spoglądała na niego znad krawędzi filiżanki – co cię tu sprowadziło. Jak zawieruszyłeś się w te nieciekawe strony?
– Długa historia – wyminął Es. – I długa droga.
– On szuka – mruknął tymczasem ze swojego kąta demon.
Es drgnął. Nie przypominał sobie, żeby mówił bezdomnemu, że szuka czegokolwiek.
– Ty siedź cicho, jego pytam – odburknęła na to staruszka, po czym znowu spojrzała na Esa z uśmiechem, ale innym, niż te poprzednie, zaintrygowanym, a zarazem intrygującym. – No, opowiedz mi, Es. Czego szukasz?
Es westchnął ciężko i słyszalnie. Chyba nie pozostawało mu nic innego, jak opowiedzieć tej dziwacznej, pokręconej i pokrętnej dwójce o Niej, o róży i poszukiwaniach. Ostatecznie, czemu by nie? W końcu oboje byli bardzo mili i uprzejmi dla niego...
No i opowiedział.
*
Deszcz padał. Ogromne krople powoli odrywały się z ciężkich niebios, powoli przebijały się przez powietrze, cięły je pod ostrym kątem i rozpluskiwały się na ziemi, na dachach, na piasku i asfalcie. Na ławkach, na samochodach, wszędzie. Na Niej też.
Była już cała mokra i nawet nie zauważyła kolejnej kropli, która usiadła na Jej splecionych deszczem włosach. Ta była wyjątkowo mała. Nie taka wielka jak pozostałe. To więc całkiem naturalne, że jej nie poczuła. Te duże, zimne, czuła je wszystkie. Każda niosła ze sobą falę dreszczy wstrząsających małym ciałkiem skulonym na krawężniku obok przystanku autobusowego. Przystanek autobusowy posiadał maleńki daszek, ale krople złośliwego deszczu nic sobie z tego nie robiły. Omijały daszek z upodobaniem, ha, to dla nich nawet nie był daszek, zbyt nędzne toto na daszek. To śmieszne nazywać coś takiego daszkiem! Tym bardziej, że nie dawał on tej małej istotce w za dużym, popielatym płaszczu żadnego schronienia.
Kolejna kropelka spłynęła Jej po nosie, zawahała się, zabujała, po czym zeskoczyła na usta. Była... była słona. Czy to możliwe? Słona kropelka deszczu. Maleńka, pojedyncza kropelka. Taka, jak łza. Identyczna wprost.
Znikła.
Kolejna zimna kropla na karku i znowu dreszcze. Miała już dość, zupełnie dość. Poszłaby gdzieś, może znalazłaby jakiś lepszy dach, może ktoś wpuściłby ją do jakiejś klatki schodowej. Ale przecież Es może wrócić w każdej chwili, a wtedy nie znalazłby jej. Może wrócić... Musi wrócić.
Druga słona kropelka wsiąkła w kołnierz płaszcza, który i tak był mokry, więc nie zrobiło mu to różnicy. Kolejne zmieszały się już z deszczem.
*
Filiżanka mrugnęła dnem, kiedy Es skończył opowiadać. Staruszka milczała, milczała długo, nie patrząc na niego. W końcu podniosła głowę, a Es rozpoznał w jej twarzy decyzję. Nie wiedział, co to za decyzja i co to oznacza, ale nie miał wątpliwości, że ta decyzja tam była. Szybko też się przekonał, że się nie pomylił.
– Chodź – powiedziała staruszka, wstając ze stołka. – Pokażę ci coś.
Trochę niezgrabnie wykuśtykała z kuchni, a Es, wyczuwając, że to coś ważnego, niezwłocznie potelepał się za nią. Demon, jak cień, bezszelestnie podążył za nimi. Korytarz przez cały ten czas, odkąd staruszka zaprosiła ich do siebie, nie zrobił się ani odrobinę jaśniejszy – ha, chyba nawet złośliwie pociemniał – więc Es obawiał się, że znowu wpadnie na jakieś sprzęty. Albo koty... Na szczęście staruszka nie poszła daleko. Otworzyła drzwi zaraz obok tych kuchennych. Znała swoje mieszkanie na pamięć i chyba poruszała się po nim właśnie z pamięci, bo Es nie wierzył, że mogłaby w tym mroku tak szybko odszukać klamkę. On nawet nie zobaczyłby drzwi.
Staruszka zatrzymała się w korytarzu i pchnęła Esa, żeby wszedł pierwszy. Es zawahałby się pewnie, ale pchnięcie było niespodziewanie energiczne i zwyczajnie nie miał wyboru. Wpadł więc równie energicznie do niedużego, kwadratowego pokoju. I dopiero po chwili zorientował się, co widzi.
W pokoju było jedno okno, niezbyt wielkie, na dodatek przysłonięte nieświeżymi firankami, przez co panował szary półmrok. W powietrzu było tyle kurzu, że jego zapach aż gryzł przegrodę nosową, a efekt zatęchłości skutecznie wzmacniały pomalowane na ciemny fiolet ściany. Pomalowane chyba co najmniej pół wieku temu, bo farba w niektórych miejscach odchodziła już całymi płatami. Odchodziła i szła w pierony, jakby to pewnie określiła nasza staruszka od demonów, gdyby ją kto spytał, oczywiście.
To wszystko jednak nie było ważne. To było zupełnie nieważne, jeśli – stojąc w progu tak, jak Es – spojrzało się na przeciwległą ścianę. Na drodze tego spojrzenia wyrastała staromodna lampa, obdrapana jak wszystko tutaj i bez wątpienia nie działająca – jak wszystko tutaj. Na podłodze obok tego antycznego sprzętu stała wielka donica, z której wyrastał krzak, pnący się w górę po długiej metalowej nóżce lampy i owijający się wokół niej, aż do samej góry. Krzak róży. Wiecie już, co to była za róża.
– Cz...czarna! – wykrzyknął Es, poza tym pozostający w szoku.
Tak, moi drodzy. Na krzaku był tylko jeden, młody, świeżo rozwinięty kwiat. I był czarny.
Es, nie mogąc wydobyć już z siebie więcej słów, tylko odwrócił się do stojącej za nim staruszki. Wzrok – wytrzeszczone w elektryzującym zdumieniu gały – miał bez dwóch zdań pytający. Staruszka spodziewała się takiej reakcji, ale ociągała się z wyjaśnieniami. Bo w gruncie rzeczy to nie zamierzała nic wyjaśniać.
– Tego chyba szukałeś – powiedziała mało uprzejmie.
– Tak, ale... Skąd, jak? Jak to możliwe...? – Es nie bardzo wiedział, co chce powiedzieć i poplątał sobie język. Zaraz jednak uspokoił się nieco, odetchnął głębiej i już był rozplątany. – Skąd ma pani czarną różę?
Staruszka pokręciła głową z surowym wyrazem twarzy.
– Nie ważne, skąd, chłopcze. Ważne, że ją mam i to Jedyna Prawdziwa Czarna Róża, wierz mi. I nie dam ci jej.
Es zatrzymał się w pół kroku, bo właśnie zamierzał przedrzeć się przez gęste od kurzu powietrze, podejść i dotknąć kwiatu. Potrwało chwilę, zanim upewnił się, że słyszał to, co słyszał. Znowu spojrzał na staruszkę, tym razem wzrokiem pełnym rozczarowania. Kobieta stała w progu, niska i skurczona przez czas, z poważną twarzą przypominającą twarz starożytnego posągu. Zła bogini przemijania.
– Dlaczego?
– A dlaczego miałabym ci ją dać? – spytała rzeczowo, opierając pomarszczone piąstki na kościstych biodrach.
Es zacisnął usta, wciągnął się w siebie. Miała rację. Nie miała powodu, żadnego, najmniejszego nawet powodu, żeby dać Jedyną Prawdziwą Czarną Różę obcemu przybłędzie. Nawet jeśli była tylko zasuszoną staruszką, która mogła umrzeć w samotności lada dzień i nikt by o tym nie wiedział. A róża, nie pielęgnowana przez nikogo, umarłaby niedługo później.
Ale to się nie zgadzało. To nie mogło być tak. Wreszcie, kiedy zupełnym przypadkiem odnalazł tę różę, miał jej nie dostać. Mógł tylko na nią spojrzeć i pożegnać się z nią i nie widzieć jej nigdy więcej. To nie było tak, po prostu nie mogło być tak! W filmach jest inaczej. Jest zasada happy endu i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Gdzie ta zasada jest teraz? Coś ze złośliwą upartością szeptało Esowi do ucha, że to nie film. Że nie będzie szczęśliwego zakończenia. Nie będzie czarnej róży.
– Zapłacę pani. Proszę mi ją sprzedać, pani ona nie jest do niczego potrzebna, a ja...
– A ty nie masz nic – dokończyła. – Nie masz ani grosza, nic, co mógłbyś mi zaoferować w zamian. Zresztą, ona i tak nie jest na sprzedaż. To by było... świętokradztwo.
Wypowiedziała to z taką powagą, że Es natychmiast pomyślał, że to prawda, że zbezcześciłby różę, gdyby ją tak zwyczajnie kupił. Nawet, jeśli miałby ją za co kupić. Bo w istocie nie miał. Nie wiedział, skąd to wiedziała, ale staruszka miała rację. Nie miał nic, co mógłby dać jej w zamian za kwiat. Zwłaszcza tak cenny kwiat.
– Po co w takim razie pani mi ją pokazała? Żeby ze mnie zakpić? – W jego głosie zawibrowała uraza, tak wyraźnie, że sam się przestraszył, czy nie okazał się niegrzeczny. Jednak staruszka w ogóle się tym nie przejęła.
– Gdybyś nie zobaczył – powiedziała spokojnie – mógłbyś uwierzyć, że naprawdę nie ma czarnych róż.
– Bo nie ma...
Wspomnienie przemknęło mu przed oczami rozmytą wstęgą.
– Nie jesteś prawdziwa – stwierdził, spoglądając na Nią, bojąc się, że rozpłynie się na wietrze. Ich oczy przypadkiem się spotkały i zaczepiły o siebie. Esowi gwiazdy zawirowały pod powiekami.
– Jestem jak najbardziej prawdziwa.
Odkuliła się trochę i przysunęła do niego. Małym, zgrabnym paluszkiem dotknęła jego ramienia, delikatnie, ale na tyle mocno, by był pewien.
– Jesteś...

Patrzył na czarną różę.
– Jak to nie ma? – obruszyła się staruszka. – A to, to co?
Es westchnął ciężko.
– Chyba przestało padać. Pójdę już. Bardzo dziękuję za gościnę.
Staruszka skinęła głową i zaukradkowała z uśmiechem na stojącego za framugą drzwi demona. Demon w ciemnościach korytarza wyszczerzył brudne zęby. Es nie zwrócił na to uwagi, kierując się od razu do wyjścia. Mrok korytarza ściskał mu pierś, gniótł płuca, Es chciał jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Rzucił jeszcze krótkie „do widzenia” i po chwili był już na szarej, mokrej od niedawnego deszczu, ulicy. Z odrobiną zdziwienia zauważył, że obok niego na ulicy stoi demon.
– I co ja mam teraz zrobić? – spytał Es przestrzeni, kiedy demon usadawiał się na swoim stałym miejscu, ponownie okrywając się brudnymi kocami. Es nie spodziewał się od niego odpowiedzi, więc drgnął lekko, gdy ją usłyszał.
– Ukradnij ją.
– Słucham?
– Ukradnij ją – powtórzył demon spokojnie i z powagą. – Starszej pani nic się złego nie stanie, a ty przecież potrzebujesz tej róży. Dla Niej.
– Ale jak?
– Zmierzcha się. Staruszka zaraz pójdzie spać i nic nie usłyszy. Pokażę ci, gdzie jest okno od tamtego pokoju.
– Chcesz mi pomóc? – jeszcze bardziej zdumiał się Es.
– A co mam ci nie pomóc. W końcu dobry ze mnie demon. – Demon wyszczerzył w uśmiechu swoje bezdomne zęby i Es pomyślał, że to wszystko jest chore. Ale czy miał inne wyjście?
– Dobrze. Ale zaczekamy do zmroku.
*
Tej nocy chmury przykryły całe niebo, nie pozwalając wychynąć nawet jednej, małej gwiazdce. Es nie uważał tego za dobry znak, ale było już za późno na przemyślenia. I tak nie było o czym myśleć. Trzeba było działać.
– To jest to okno. – Demon wskazał na wąski prostokąt brudnego szkła tkwiący w murze od strony bocznej uliczki, w której cieniach się ukrywali. Te cienie były wyjątkowo gęste i lepkie, chyba nawet trochę toksyczne. W każdym razie, mocno nieprzyjemne.
– Wybić? – Es rozglądnął się za kawałkiem cegły.
– Nie, nie trzeba. Zamyka się na haczyk, wystarczy włożyć nóż i podnieść. Masz nóż?
Es posłusznie wygrzebał z kieszeni spory scyzoryk. Manipulacje przy framudze nie trwały długo, haczyk był mocno zardzewiały, ale wystarczył argument w postaci przemocy fizycznej i momentalnie się otworzył. Demon pociągnął okno do siebie. Otworzyło się z lekkim zgrzytem.
– Droga wolna, przybyszu. Wskakuj, utnij kwiatek i znikaj.
Okno było nisko, więc Esowi wystarczyło podnieść nogę i już był na parapecie. Ostrożnie przecisnął się przez otwór, który był jakby idealnie wielkości jego skulonego ciała. Zeskoczył do ciemnego pokoju.
Przez okno wpadało trochę światła z ulicy, więc ciemności nie były nieprzeniknione. Nie minęła chwila, kiedy oczy Esa przyzwyczaiły się do półmroku i już bez problemu mógł rozróżnić kontury przedmiotów. Lampa stała niedaleko okna, przynajmniej tak ją zapamiętał, kiedy był tu ze starszą panią. Teraz, z pozycji intruza, wydawało mu się, że donica z krzakiem róży stoi niemiłosiernie daleko. A każdy krok był tak straszliwie głośny, niemal jak piorun w czasie burzy. Es zawahał się, rozejrzał. Po obłażących z farby ścianach wspinały się cienie, ostrymi szponami sięgały wysoko, aż do sufitu. Stamtąd zwieszały się z powrotem w dół, do Esa. Dotykały go zimnem, plątały we włosach, szeptały za uchem. Cały pokój falował jak morze. Chciał wyrzucić intruza, albo pochłonąć, utopić. Zamknąć pod starą, zatartą podłogą...
– Hej tam, pospiesz się, Es! – Szept demona zza okna przywrócił Esa do rzeczywistości. Podszedł ostrożnie do lampy, ujął kwiat w dłonie. Róża była taka piękna, delikatna i aksamitna. I tak cudownie czarna, atramentowo czarna. Es syknął cicho, gdy przypadkiem ukłuł się kolcem. Pojedyncza kropla ciemnej krwi spłynęła po dłoni. Przez moment wydawało mu się, że krew też jest czarna.
Otrząsnął się i uniósł scyzoryk. Bez dłuższego wahania przeciął łodyżkę. Stało się, zeświętokradł ją, zbezcześcił. W tym momencie wydało mu się, że cały pokój, ściany dokoła i cienie, wszystko krzyknęło przeraźliwie z bólu. Jednocześnie stały się dwie – jak łatwo przewidzieć, bardzo pechowe – rzeczy. Es poderwał się, zawadził o donicę i cała lampa runęła z łomotem na podłogę. A na zewnątrz powiał wiatr i zatrzasnął okno.
Es zamarł, gdy lampa uderzyła w podłogę. Nasłuchiwał przez moment i, ku jeszcze większej zgrozie, usłyszał jakiś głos i szuranie wewnątrz domu. Natychmiast więc, trzęsąc się i blednąc, rzucił się do okna. Ono jednak było zatrzaśnięte, haczyk na powrót opadł i demon nie mógł otworzyć go z zewnątrz, chociaż lojalnie się z nim szarpał. Es usiłował otworzyć haczyk, ale złośliwe żelastwo zaklinowało się. A przy tym Esowi bardzo drżały ręce. Tymczasem odgłosy z głębi domu były coraz bliższe.
Es, nie zastanawiając się już – bo i tak nie był w stanie – chwycił pierwszy ciężki przedmiot, jaki wymacał pod ręką i uderzył w okno. Szyba rozprysła się na kawałki, na szczęście demon wcześniej odsunął się od okna, bo pryskające szkło mogłoby go poważnie uszkodzić. Es rzucił trzymany przedmiot na podłogę – była to mosiężna figura Buddy, ale o tym nigdy się nie dowiedział. Szkoda, bo może doceniłby tę pomoc i nabrał szacunku dla religii. Nie miał jednak czasu, wspiął się na parapet i przecisnął na drugą stronę, słysząc już kroki na korytarzu. Nie zauważył wystającego z framugi, pozostałego kawałka szyby, który to kawałek z uciechą haratnął mu czoło. Krew pociekła mu po skroni, ale Es nie zwracał na to uwagi. Roztrzęsiony stanął na ulicy.
– Masz różę? – spytał szybko demon.
Es pokazał mu trzymany kurczowo kwiat.
– To uciekaj, na co czekasz? –Demon pchnął go w stronę wylotu ulicy. – No już, ona zaraz tu będzie. Uciekaj, złodzieju! Świętokradzieju! Uciekaj, ile sił w nogach!
Es pobiegł. Krew lała mu się po oczach, kolce róży wbijały w zaciśniętą mocno dłoń. Na niebie pojawiła się jedna, jaśniejąca na biało gwiazda, która przyglądała mu się z wyrzutem. Es biegł, uciekał, ścigany szalonym śmiechem demona i... Nie mógł się mylić. Za sobą słyszał upiorną, nadzwyczaj harmonijną symfonię ostrego, kanciastego śmiechu demona i drapiącego, zachrypniętego śmiechu staruszki.
– Biegnij, biegnij, chłopcze! Znajdź Ją! I nigdy już Jej nie opuszczaj!
*
Noc się skończyła, zanim Ją odnalazł. Właściwie to dzień też miał się już ku końcowi. Szary, pochmurny, melancholijny dzień miał się ku końcowi i bardzo był z tego zadowolony. Nie miał już ochoty dłużej patrzeć na te ulice, na te złości i gniewy, na bezsens i bezcel. Bo dzisiaj widział tylko to.
Widział też drobną, zmarzniętą dziewczynę, wtuloną w oparcie mokrej, zdemolowanej ławki. Piękną dziewczynę, to dzień musiał przyznać. Była piękna, mimo że nieszczęśliwa. Nie, stwierdził dzień, Ona nie była nieszczęśliwa, Ona sama była nieszczęściem. Jednym, zagubionym i przestraszonym, samotnym nieszczęściem. Dzień nie chciał już na to dłużej patrzeć i miał zamiar zabrać się i pójść. W pierony albo w cholerę. Zobaczył jednak nadchodzącego Jego. I zatrzymał się na moment, ciekawy, co przyjdzie mu oglądać.
Es szedł powoli. Opatrzona i zszyta rana na czole dawała o sobie znać, chociaż nawet nie w połowie tak bardzo, jak niczym nie leczona rana na sumieniu. A sumienie Es poharatał sobie bardziej niż głowę. Na dodatek głos, który słyszał uciekając, niewątpliwie głos starszej pani od demonów, nie dawał mu spokoju. To chyba skołatane nerwy i rozdygotana świadomość podpuściły jego wyobraźnię, by wytworzyła ten głos. Bo jak inaczej, jakim sposobem? Nie, to zdecydowanie nie miało sensu.
Es szedł powoli, dopóki nie zobaczył skulonej na ławce Jej. Była taka nierealna, taka mała. I tak bardzo go potrzebowała. Miał wrażenie, że jeśli nie zbliży się do Niej dostatecznie szybko, Ona rozwieje się w powietrze, uleci do góry, do ciemniejącego nieba, zniknie. Es zatrzymał się. A potem zaczął biec.
Uniosła głowę powoli, niepewna, czy widzi prawdę, czy tylko ułudę. On uniósł dłoń –pokłutą różanymi kolcami dłoń – i dotknął jej policzka. Delikatnie, ale na tyle mocno, by była pewna.
– Jesteś... – szepnęła, uśmiechając się blado, bo chociaż bardzo chciała, nie była w stanie uśmiechnąć się lepiej.
– Jestem – odparł z podobnym uśmiechem i podał jej różę. – Czarna róża. To, czego pragniesz.
– To, czego pragnę. – Uniosła ręce, ale zamiast wziąć różę, przyciągnęła go do siebie i objęła. On przytulił Ją do siebie i bardzo ostrożnie, żeby nie rozpłynęła się w powietrzu, pocałował. Czarna róża upadła na ławkę obok nich. Ławka wciąż była mokra po ostatnim deszczu i przemoczyła różę. Czarny atrament popłynął z kwiatu wątłymi kropelkami.
Dzień spoglądał na to i uśmiechał się do siebie. Po czym odszedł, zostawiając Ich objętych, skulonych na ławce i dygoczących z zimna. Tak, by noc też mogła się uśmiechnąć, gdy Ich tam zastanie.

Koniec
Marzec 2005, Tarnobrzeg


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Młodzi Literaci Strona Główna -> Opowiadania, powieści Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin